W mojej pracowni na górce – wrzesień 2015
Moja pracownia to cały strych dużej kamienicy. Drewniana skrzypiąca podłoga, mnóstwo zakamarków i starych niepotrzebnych przedmiotów.
Wieczorami miewam tu sporo gości, wielu z nich nie znam, przyprowadzeni przez kogoś tam po prostu są i już.
W oparach nocnej niedorzeczności, rozmowy, kłótnie, śmiechy. Spory o sztukę, o życie, o przyszłość. O świat ten nasz i ten nam obcy. Gwarno. Płoną świece na wielkim okrągłym stole.
Po północy wpada uwielbiany przez wszystkich saksofonista. Nad ranem przy rozstrojonej gitarze śpiewamy głupie piosenki.
Wśród gości moi najbliżsi przyjaciele. Wzrostem i urodą zachwycająca Joanna. Tworzy książki dla dzieci z bajecznymi ilustracjami. Dłonie ma jak pianistka. W powietrzu opisuje nimi kolory którymi potem wypełnia swoje fantastyczne światy.
W głębi, gdzieś pod ścianą Jarek, poeta. Skupiony na kolejnych eksperymentach ze słowem. Wieczny poszukiwacz synonimów, które w każdym nowym wierszu zarastają mu wszystkie spacje.
Kiedy patrzę na Leo wiem skąd się wzięli greccy bogowie. Jest rzeźbiarzem.
Marzy o stworzeniu gigantycznego nad miastem pomnika bezimiennych, przegranych z życiem. Póki co, z drewna buduje nibyołtarze wypełnione świętymi ptakami.
Jovanka przychodzi zawsze z zagrychą w wiklinowych koszykach. Drobna, jasna, delikatna tak jak jej ulotne pastele. Milcząca. Cała w falbankach, zawojach, koralikach. A w wielkich oczach pytania, których nigdy nie zadaje.
Czasami gdy noc nie ma końca, zapalam świece w starej menorze, która stale stoi na tym wielkim stole i oni wtedy do mnie wracają. Jest cicho. Milczą. Ja też.
I tak zastaje nas świt.
Teraz kiedy ich prochy rozsypane gdzieś po świecie wiem jak bardzo ich kochałam, jak wspaniała była nasza wspólna żegluga po oceanach wyobraźni, jak wiele się od nich uczyłam w nieustającym sporze o sens życia.
Od dawna z nikim i o nic się nie spieram, a o sens życia, na wszelki wypadek już nie pytam….